Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
323
BLOG

Chodakiewicz: Mołdawska gra

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 0

Mołdawia właśnie wybrała sobie prezydenta. Zresztą Naddniestrze (Transnistria) też. W grudniu 2011 r. postkomsomolca Jewgienija Szewczuka namaszczono na prezydenta secesjonistycznego państewka ze stolicą w Tiraspolu. Zastąpił postkomunistycznego satrapę Igora Smirnowa, pseudo „Dziadek Mróz”, który rządził ponad dwadzieścia lat. Ze względu na public relations, Kreml radził Smirnowowi odejście na emeryturę.
Tandem Putin–Miedwiediew miał rzekomo faworyzować innego kandydata niż Szewczuk. To wątpliwe. Mamy raczej do czynienia z grą pozorów i podbudowywaniem prestiżu młodego Szewczuka, który zaczyna swoją prezydenturę jak każdy dobry car: większość ma nadzieję, że będzie lepszy od poprzedniego. Jednak jak wieść niesie najważniejszą osobą podczas prezydentury Smirnowa był miejscowy szef KGB, Vladimir Antufejew. Chociaż Szewczuk szumnie zapowiada reformy i afiszuje się swoją partią Odrodzenie, wygląda na to, że w Naddniestrzu będzie business as usual. Układ stoi jak stał: gospodarka opiera się na szmuglu z Rosji, a szefem największej firmy monopolisty pozostaje syn byłego prezydenta. W moskiewskiej kolonii niewiele się zmieni.

W Mołdawii też. W marcu 2012 r. w wyborach pośrednich wygrał 68 głosami na 101 „niezależny” Nikolae Timofti. Wygrał, bo jak się szepcze, podkupiono 3 komunistów. Ich partia zbojkotowała wybory. Komuna dąsa się na system, bowiem ich poprzedni prezydent, niezreformowany (nieprzekształcony) komunista Vladimir Voronin, został zmuszony do złożenia urzędu we wrześniu 2009 r. Mołdawia nie miała de jure szefa państwa przez prawie trzy lata. Rządzi sklecona ad hoc koalicja postkomunistyczna, którą trzyma razem niechęć do niezreformowanych komunistów oraz deklaratywny entuzjazm dla Unii Europejskiej. To właśnie koalicja wysunęła człowieka bez twarzy, Timoftiego.
Jego najsilniejszym punktem jest to, że właściwie nikt o nim nie słyszał. Nowy prezydent powiada, że „trzeba w coś wierzyć, więc ja wierzę w Boga”. Twierdzi, że nauczył się tego od matki, która była religijna nawet za sowieckich czasów, jak podało Radio Free Europe-Radio Liberty (12 kwietnia). Timofti jest z zawodu sędzią, był częścią prawniczej sowieckiej nomenklatury, członkiem partii komunistycznej. Po 1990 r. świetnie sprawdzał się jako nic nierobiący arbiter systemu kleptokratycznego postkomunizmu. Nie wyróżniał się zbytnio aż do 2005 r., gdy zaczęto go windować, najpierw do Sądu Najwyższego, a potem do Najwyższej Rady Sądowniczej.

Ponieważ wypada o nowym prezydencie napisać coś sympatycznego, ujawniamy, że jego dziadka Sowieci wywieźli do Gułagu, gdzie zmarł. Ale wnuk dokooptował do systemu jako miernota, robił karierę na przeciętniackim poziomie, a teraz stał się zwycięzcą wśród prymusów czerwonej selekcji negatywnej.
Timofti określa się jako niezależny, obiecuje bliżej nieokreślone reformy, popiera wejście Mołdawii do Unii Europejskiej. Trudno powiedzieć na czym się skupi, ale jego kraj to stajnia Augiasza, przeżarty korupcją, postkomunistycznym paraliżem oraz intrygami Kremla. Ponadto, jak mówią złośliwi, Mołdawia nie ma żadnej polityki zagranicznej, ma tylko stosunki z zagranicą.

Ze wszystkich europejskich spadkobierców czerwonego imperium Mołdawii najbliżej jest chyba do postsowieckich republik środkowoazjatyckich. To dotyczy przede wszystkim wysokiego poziomu korupcji. Ale również podobna jest do państw bałtyckich ze względu na wpływy, rozmiar i aktywność rosyjskiej mniejszości, konia trojańskiego Kremla.
Ponadto, z punktu widzenia geopolityki, Mołdawia jawiła się przez moment, na początku lat dziewięćdziesiątych, trochę tak jak Niemiecka Republika Demokratyczna. Ale NRD wchłonął RFN. Tymczasem rządzona przez postkomunistów Rumunia przestraszyła się mołdawskich panrumuńskich nacjonalistów, którzy początkowo dominowali w Kiszyniowie. A rumuńscy nacjonaliści byli byt słabi, aby wymusić zjednoczenie obu państw. Potem było za późno.
Zresztą pomysł zjednoczeniowy miał wielu przeciwników, nie tylko w Mołdawii, a przede wszystkim w Moskwie, Waszyngtonie i Brukseli, nie mówiąc o państwach-spadkobiercach bloku sowieckiego. Zjednoczenie Mołdawii z Rumunią oznaczałoby bowiem pierwszą otwartą rewizję układu jałtańskiego. Miałoby to ogromne implikacje dla regionu, a w tym dla Polski. Rzuciłoby to wyzwanie gedroyciowskiemu konsensusowi wśród elit krajowych.

W tym kontekście jest ciekawe czy prezydent Timofti i jego zwolennicy popierają wejście do UE jako substytut bezpośredniego zjednoczenia z Rumunią. Połączenie obu krajów miałoby wtedy błogosławieństwo Brukseli. Nie rozwiązuje to naturalnie konfliktu w Naddniestrzu. Stoi tam wciąż armia postsowiecka. I nie zamierza się wyprowadzać. Moskwa de facto stawia Mołdawii ultimatum: albo bliska zagranica z nadzieją na powrót Naddniestrza, albo zjednoczenie z Rumunią i wejście do Europy. I Mołdawia może zapomnieć o sprzedaży produktów rolnych do Rosji. Przynajmniej na jakiś czas.idarność.

Jan Marek Chodakiewicz

facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka